Spotkanie w Ruwie to jeden z najbardziej kontrowersyjnych i ekscytujących przypadków, jakie zna ufologia. 15 lat temu, 16 września 1994 roku na oczach 62 dzieci ze szkoły podstawowej w mieście Ruwa wylądował niezidentyfikowany obiekt latający. Wkrótce, gdy zgromadził się wokół niego zaciekawiony dziecięcy tłum, ich oczom ukazała się tajemnicza postać o bladej twarzy i dużych oczach ubrana w ciemny kombinezon. Niektórzy byli zafascynowani, inni bali się przybyłego demona, a jeszcze inni… stali się odbiorcami tajemniczych i kontrowersyjnych komunikatów. Przerażone dzieci o swej przygodzie opowiedziały rodzicom, którzy zażądali wyjaśnień. Tak rozpoczęła się ta niezwykła historia…
O niezwykłym przypadku i syndromie niewykorzystanego potencjału
Ruwa jest niewielkim miastem leżącym nieopodal stolicy Zimbabwe, Harare. Gdyby nie wydarzenie, któremu poświęcony jest ten artykuł z pewnością niewielu z nas spotkałoby się z tą nazwą. Stało się inaczej. Gdyby też nie ono to z pewnością wielu osobom trudno byłoby wymienić jakiś znany afrykański UFO-incydent, choć nie jest prawdą to, że na Czarnym lądzie ich brak. Nieżyjąca już południowoafrykańska badaczka, Cynthia Hind (która jako pierwsza zaprezentowała historię z Ruwy światu), wspomniała m.in. o przypadku bliskiego spotkania, który miał miejsce w styczniu 1987 roku w Chimanimani (Zimbabwe), kiedy to kilkoro mozambickich robotników dostrzegło jasny obiekt, w środku którego znajdowały się dwie postaci, które wzięli za… podróżujących z RPA czarowników. Interpretacja taka nie dziwi, bowiem pochodzi z części świata, gdzie wciąż żywa jest wiara w magię i duchy. I choć w przypadku z Ruwy również otrzemy się o wątek magiczno-mitologiczny, idący z duchem postępu Zachód, który zobaczył w nim nie demoniczne stworzenia, a przybyszów z kosmosu, wcale nie musiał mieć racji. Jakby bowiem nie było (realny czy nie) latający mag czy albo duch to dla białego człowieka często już zupełnie coś innego – latające talerze i ich pasażerowie.
Zapoznając się z tą historią przejść nas może dreszcz emocji, jak i niedowierzania, bowiem to, co miało miejsce w połowie września 1994 roku w Ruwa nieopodal stolicy Zimbabwe, Harare, jest nie tyle historią niezwykłą, lecz wręcz niewiarygodną. Na pierwszy rzut oka na tle innych wydarzeń z dziejów ufologii incydent z Ruwy jest ewenementem i konkurować z nim może, w kwestii spektakularności i dokumentacji, bardzo niewiele przypadków (nieco podobny jest incydent z Woroneża). Wydaje się, że kimkolwiek są odwiedzający (rzekomo) naszą planetę humanoidzi, w Ruwie byli oni na wyciągnięcie ręki. Do czegoś, co moglibyśmy nazwać pierwszym „kontaktem” i co śniło się wielu twórcom science-fiction wystarczył tam jeden krok.
Podwórze szkoły w Ruwa (fot.: M.Hesseman, za: ufoevidence.org)
Ponad 60 lat historii ufologii liczone od początku współczesnej fali zainteresowania latającymi spodkami w 1947 roku zmusza nas do refleksji, tym bardziej tej związanej z najbardziej barwnym i kontrowersyjnym tematem, jakim są bliskie spotkania trzeciego stopnia. Kimkolwiek są bowiem ich bohaterowie, są albo bardzo nieśmiali, albo arcysprytni. Nie wchodząc w szczegóły wystarczy zadać sobie najprostsze pytanie – dlaczego UFO i jego pasażerowie zwykle pojawiają się znienacka i w najmniej oczekiwanej chwili?
Choć incydent z Ruwa uznawany jest za jeden z najciekawszych i najbardziej znaczących, mimo masowego charakteru dotyka go odwieczny syndrom „niewykorzystanego potencjału„. Przyglądając się mu zauważymy bowiem, że mimo niezwykłych okoliczności historia ta ma bardzo wiele wspólnego z innymi relacjami. Jak zwykle bowiem główni bohaterowie przedstawienia pozostają nieuchwytni, mimo że dokonują rzeczy niezwykle „śmiałej” tuż pod nosem innych (w tym przypadku nauczycieli). Jak zwykle, mimo szczegółowych relacji, pojawiają się wątpliwości i jak zwykle znajdujemy się tylko o włos od odpowiedzi na jedno z najbardziej nurtujących pytań.
Nawet jeśli był to tylko włos, to bardzo znaczący, gdyż przesądził o dalszym biegu scenariusza – kosmici odlecieli a nam zostawili odwieczne „a gdyby…” i wieczny ufologiczny mur nie do sforsowania. Syndrom ten można wytłumaczyć równie dobrze na innych znanych przykładach – zastanówmy się, jak wiele w historii Jana Wolskiego zmieniłby ktoś, kto przypadkiem o tej samem porze co on wybrał się na leśną polanę w Emilcinie, albo gdyby obiekty z Roswell, Kecksburga czy Llandrillo spadł nie na odludny teren, a np. na stodołę miejscowego rolnika.
Rysunki dzieci z Ruwa. Zwykle przedstawiają one widziany obiekt w różnych wersjach. Trudno uznać jednak, aby w przypadku ich tworzenia nie zadziałała dziecięca wyobraźnia i chęć tworzenia. (fot. za: ufoevidence.org)
Mimo to, w odróżnieniu od wielu innych historia ta nie zawiera w sobie jednak podejrzanych elementów konspiracji, wojskowych tajemnic czy też makabrycznych zjawisk rozgrywających się między jawą a snem. Wszystko wydarzyło się w świetle dnia, na oczach dziesiątków świadków i według opinii niektórych było kulminacją trwającej od jakiegoś czasu fali obserwacji UFO w Zimbabwe.
Zacznijmy zatem opowieść…
W nieco prozaicznych okolicznościach, bo w sąsiedztwie rozwrzeszczanego szkolnego podwórka, ląduje sobie UFO…
Pojawia się Tokoloshe
16 września 1994. Piątkowy poranek w prywatnej szkole podstawowej w mieście Ruwa wygląda na zwyczajny, ale powszedniość przerywają wydarzenia, które mają miejsce w czasie przedpołudniowej przerwy. Około 10:15 uczniowie zgromadzeni na szkolnym podwórzu obserwują dziwne zjawisko w postaci trzech srebrnych kul unoszących się na niebie, które potem, według ich relacji, znikają w błysku światła, aby pojawić się gdzie indziej. Dzieje się tak trzykrotnie, po czym kule zaczynają zmierzać ku ziemi, do której ostatecznie dociera jedna z nich. Jeden ze świadków, Barry D., powiedział Cynthii Hind, że ujrzał przelot trzech obiektów, które błyskały czerwonymi światłami i które po jakimś czasie znikły tylko po to, aby pojawić się w innym miejscu. Chłopiec oświadczył, że na odległość wyciągniętej ręki jeden z nich miał rozmiar paznokcia u jego kciuka. Jeszcze inne uczniowie wspominają o dziwnym dźwięku, który wystraszył najmłodsze z nich. Wkrótce do dzieci wyjdzie jeden z pasażerów.
Na placu zgromadzonych jest 62 dzieci w wieku od 5 do 12 lat, zróżnicowanych rasowo. Fakt różnicy wieku wpłynie na liczbę zaobserwowanych przez dzieci szczegółów dotyczących przebiegu obserwacji oraz wyglądu statku i istoty. Obiekt osiada rzekomo na terenie przylegającym bezpośrednio i nie odgrodzonym do placu szkolnego, który był wówczas niedostępny dla dzieci. Jest to obszar gęsto pokryty roślinnością, a dzieci wychowane w Afryce dobrze zdają sobie sprawę, jakie niebezpieczne zwierzęta znaleźć mogły sobie tam schronienie. Prowadzi przezeń tylko jedna droga wyjeżdżona przez traktor, który starał się uporządkować tę ziemię.
Jednym ze znamiennych faktów jest to, że dzieci przebywały na podwórzu niemalże bez opieki. Jedyną dorosłą osobą, która miała na nie oko była kobieta pracująca w szkolnym sklepiku, która mimo wszystko nie opuściła miejsca pracy (bojąc się o pozostawienie towaru i kasy bez nadzoru) i ostatecznie niczego nie widziała. Nauczyciele w tym czasie znajdowali się na zebraniu i nie zareagowali na nagłe poruszenie tłumacząc to zwyczajnym stanem rzeczy – dzieci na przerwie zawsze krzyczą.
Niektórzy z uczniów Ariel School, którzy byli świadkami zdarzenia z 16 września 1994 r. (fot. za: ufoevidence.org)
Tutaj pojawia się pierwszy problem nurtujący nas także w innych relacjach – czy był to staranny dobór miejsca i czasu manifestacji, czy może zupełny przypadek? Ów brak innych świadków stał się bardzo często pojawiającym problemem. Nie sposób bowiem ominąć rodzących się pytań i wątpliwości, a w przypadku Ruwy jednym z najczęściej padających wyjaśnień jest rozpętanie się masowej histerii. Zatem mimo 62 małoletnich świadków, którzy co trzeba podkreślić, niekiedy bardzo emocjonalnie reagowali na wspomnienie tego wydarzenia, jeszcze jeden dorosły byłby kilkoma gramami przeważającymi szalę potencjalnej ufologicznej sensacji. Tymczasem pojawia się nam problem spiętrzający pytania i nakazujący zadać sobie, kto wie, może najważniejsze z nich: czy to kosmici są arcysprytnymi figlarzami, czy może my szukamy niezwykłości tam, gdzie ich nie ma, a powinniśmy swą uwagę zwracać gdzie indziej.
Ale lądowanie obiektu nie oznaczało końca niespodzianek w tej historii. W rzeczywistości nie wiadomo, czy osiadł on na ziemi, czy jedynie unosił się ponad nią (badania gruntu we wskazanym miejscu nie wykazały żadnych anomalii, co przekonało niektórych, że jeśli tam w ogóle był, to zawisł w powietrzu). Ogólnie ustalono, że jakkolwiek by nie było znalazł się w odległości ok. 100 m. od dzieci zgromadzonych na krawędzi szkolnego boiska. Wkrótce pojawił się on – Tokoloshe.
Aby stało się zadość formalności, wyjaśnijmy teraz co kryje się pod tą nazwą. Otóż, gdy obiekt już wylądował i gdy doszło, do spotkania z pasażerem, do którego cały czas zmierzamy, niektóre dzieci z jasnych powodów wpadły w panikę i zaczęły płakać. Mali Afrykańczycy uświadomili sobie bowiem, że widzą „Tokoloshe” – mityczne stworzenie, a dokładniej złego ducha, który przybył prawdopodobnie po to, po co w opowieściach starszych przychodził zawsze – aby ich zjeść.
Pochód Tokoloshe
Dlaczego Tokoloshe jest tak ważny? Uświadamiamy sobie to dopiero, gdy patrzymy na rysunki, jakie wykonały dzieci z Ariel School. Jak powiedzieliśmy wcześniej wiek znacznie wpłynął na sposób relacjonowania wydarzenia. Również pochodzenie etniczne nie było bez znaczenia, czego najlepszym dowodem było uznanie istoty za afrykańskiego demona i niekiedy nadanie mu takiej formy na rysunku. Na wykonanych przez świadków ilustracjach widzimy bowiem, że istota przedstawiana jest różnorako, nawet jako typowy wielkogłowy i wielkooki „filmowy” kosmita. To samo tyczy się rysunków obiektu, które niekiedy bardzo się między sobą różnią i choć do końca nie wiadomo, jakie czynniki mogły mieć wpływa na pewną rozbieżność w opisach, Cynthia Hind twierdziła, że przeciętny mieszkaniec Zimbabwe w latach 90-tych miał minimalną styczność z jakimikolwiek treściami natury „ufologicznej„.
Wygląd istoty obserwowanej przez uczniów (fot. za: ufoevidence.org)
A jak naprawdę wyglądał Tokoloshe? Relacje mówiły o niewielkiej humanoidalnej istocie o mniej-więcej metrowym wzroście. Według relacji po raz pierwszy ujrzano go na szczycie obiektu, potem zaś miał przechadzać się po chaszczach i zniknąć, gdy zauważył wpatrującą się w niego setkę małych oczu. Wkrótce jednak pojawił się on (lub ktoś bardzo podobny) po drugiej stronie obiektu (z tego też powodu czasem w przypadku obserwacji z Ruwy mówi się o obserwacji kilku istot). Jedna ze świadków, 11-letnia dziewczynka poinformowała, że miał on na sobie obcisły czarny i jakby „lśniący” kombinezon. Posiadał także długą szyję oraz wielkie oczy kształtem przypominające piłki do rugby. Jego twarz wydawała się blada, zaś na ramiona opadały czarne „włosy„.
– Początkowo myślałem, że to ogrodnik. Dopiero później doszło do mnie, że to obcy – mówił o swej zdumiewającej obserwacji pewien czwartoklasista.
Istnieje wiele różnych wersji tego, co działo się potem (w rzeczywistości wiele zależy to od tego, którego z dzieci posłuchamy, co według wielu osób z gruntu dyskredytuje ten przypadek). Według niektórych relacji istota wyglądała na speszoną, według innych zimną i bezduszną. Tytuł paragrafu z pewnością nie oddaje w pełni tego, co działo się wówczas na szkolnym podwórku w Ruwie. Towarzyszył jej bodajże najbardziej kontrowersyjny aspekt całej historii, wykraczający poza chłodną wymianę spojrzeń. Część z dzieci doznała rzekomo czegoś w rodzaju myślowego kontaktu (bezpośredniego napływu myśli i odczuć) polegającego na otrzymaniu informacji dotyczących głównie stanu planety. Choć brzmi to jak element marnej historii o kontaktach z „gwiezdnymi braćmi„, przeglądający filmy z wyznaniami dzieci z Ruwy, które nagrano niedługi czas po wydarzeniach, widać na nich często zamyślone twarze, które przyznają ostatecznie: „Coś się wkrótce wydarzy„.
Historia ta brzmi dziwnie i bez tego elementu, choć oczywiście przyznać należy, że w żaden sposób nie uwierzytelnia to sprawy tak absurdalnej jak zwykle wzniosłej formy i ubogiej treści channelingi. Daje nam tu jednak znać o sobie pewien wysoce kontrowersyjny element. Jedno z dzieci otrzymało nawet wiadomość o problemie, jaki stwarza zbyt wysoki poziom „przetechnologizowania” ludzkości. Choć elementy przekazu od istoty doskonale wpisują się w newageową tematykę, czy możliwe jest, aby zostały one przez dzieci wymyślone i brzmiały raczej spójnie, w przypadku gdy pojawił się cały wachlarz reakcji na spotkanie z Tokoloshe – od euforii po panikę? Czy dzieci z Ruwy miały zatem powody by kłamać? Rzekomy przekaz zapisuje dość egzotyczny i enigmatyczny rozdział w tej historii, jednakże jego ocena, czy to w pojedynkę, czy też w szerszym kontekście, nie czyni nas mądrzejszymi.
Rysunek z Tokoloshe w bardziej hollywodzkim wydaniu przypominającym typowego wielkogłowego kosmitę (fot. za: ufoevidence.org)
W przypadkach bliskich spotkań wielokrotnie bywa bowiem tak, że aby wyciągnąć z nich jakikolwiek logiczny wniosek (jeśli to w ogóle możliwe), często zdrowy rozsądek należy zostawić w kieszeni. Istnieje cały katalog dziwacznych zachowań rzekomych istot pozaziemskich, a absurdalne wątki niejednokrotnie przerywają grobową powagę tematu. Często są to bowiem zachowania zupełnie z naszego punktu widzenia irracjonalne i bezcelowe, które zmuszają nas do zastanowienia się nad tym, czy przedstawiciele cywilizacji zdolnych do rzekomych podróży międzygwiezdnych (lub innych metod pojawiania się na Ziemi, zgodnie z przyjmowanym przez daną osobę poglądem) nie zostali wyposażeni w coś takiego, jak zdrowy rozsądek i czy wyższe stanowisko w skali Kardaszewa oznaczało zanik prostego „chłopskiego rozumu„?
Każde bliskie spotkanie zawiera ten element irracjonalności oraz absurdu. Idąc tym tropem ich ślady odnajdziemy też w opisywanym przypadku i nie powinno nas dziwić, że nauczyciele, którzy usłyszeli o wydarzeniu od przerażonych podopiecznych, nie dawali im początkowo wiary w rewelacje. Czy oznaczało to, że dzieci skłamały, albo bezwiednie padły ofiarą szerzącej się paniki, która zapanowała w opanowanej przez chaos grupie?
Minął jakiś czas a Tokoloshe, jego statek i pozostałe dwa obiekty zaczęły znikać. Dzieci ruszyły do nauczycieli, ale barwna historia zaniepokoiła też rodziców. Zażądali wyjaśnień. Dyrektor szkoły, Colin Mackie, mówił potem, że choć nie uważa, aby UFO istniało, dał wiarę w opowieści dzieci. Ciekawe, czy mówiłby to samo bez obecności kamer…
Historia zatacza koło
Wkrótce o wydarzeniu na placu Ariel School zrobiło się głośno. Dzieci chętnie opisywały to, co widziały. Jako pierwsza na miejsce przybyła ekipa BBC. Na miejscu zjawili się także badacze – Cynthia Hind (ufolożka z RPA) a także John Mack – profesor psychologii z Harvardu (na zdjęciu obok), który spędził dwa dni w towarzystwie dzieci z Ariel School, ich rodziców i nauczycieli. Szczególne zainteresowanie Macka dziecięcą psychiką znalazło doskonałe zastosowanie w wywiadach, podczas których na światło dzienne wyszło wiele skrywanych dotąd wspomnień. Swymi przeżyciami dzieliły się w sposób naturalny, używając własnego języka do opisania bądź co bądź traumatycznego wydarzenia. Mack nie miał wątpliwości, że w grę nie wchodziła masowa histeria lub iluzja (o której występowaniu co rusz słyszymy w afrykańskich i azjatyckich szkołach). Doświadczenie, bez względu na to, co je spowodowało, musiało mieć realne podstawy. Gdyby jednak była to prawda, otwierałaby nowe furtki do nowych kontrowersji i dyskusji. Historia o krótkim przylocie kosmitów, którzy opowiedzieli dzieciom o przyszłości mogłaby nie wystarczyć…
Dziś próbuje się przypomnieć tą niezwykłą historię, mimo że osoby, które najbardziej przyczyniły się do jej rozpropagowania odeszły. Cynthia Hind zmarła w 2001 roku. Trzy lata później dr Mack zginął w tragicznym wypadku. Dziś kontynuatorzy jego dzieła próbują wskrzesić wspomnienie o Tokoloshe zbierając relacje rozsianych po świecie uczniów Ariel School, którzy 16 września pamiętnego roku znajdowali się jak gdyby nigdy nic na szkolnym placu. Nie jest to łatwe, szczególnie ze względu na nieustabilizowaną sytuację polityczno-społeczną w Zimbabwe, z którego emigrowała większość białej ludności, w tym wielu świadków zdarzenia.
Mimo to pozostaje pewien niedosyt, bo nawet jeśli zdarzenie było zupełnie realne, nie zmieniło nic w naszym postrzeganiu spotkań z tych, których powszechnie nazywa się obcymi. Ruwa stała się jedną z wielu historii, nie stała się jednak przełomem, do czego miała potencjał. Choć liczni świadkowie obserwowali wszystko w świetle dnia, dał jednak znać o sobie wspomniany już syndrom. Historia po raz kolejny się powtórzyła. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.
Kolejne rysunki dzieci z Ariel School (fot. za: ufoevidence.org)
Jak zatem zbudować solidną teorię odnoszącą się do podobnych spotkań, jeśli zwykle przychodzi nam bazować na relacjach rozbieżnych i zawierających opowieści o ekscentrycznych wyczynach ufonautów? Nasza mentalność, na podobieństwo bohaterów epoki wielkich odkryć, nakazuje nam widzieć kontakt z obcą cywilizacją jako konieczną demonstrację z zachowaniem żelaznej zasady, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie? Czy kiedykolwiek scenariusz ten ziści się, jeśli przedstawiciele drugiej strony są nie tylko nieuchwytni, ale nie wyjawiają najmniejszej inicjatywy, pokazując się a to gromadzie bawiących się swawolnie dzieci, a to starszemu polskiemu rolnikowi? A może zawsze przyjdzie nam wyczekiwać ich mając na podorędziu chleb i sól?
Bo czy jest na kogo czekać, skoro oczekiwany i tak zwykle daje przysłowiową „nogę„? Dwa lata po wydarzeniach ze szkolnego placu w Zimbabwe miał miejsce inny nie mniej ekscentryczny incydent. Mężczyzna imieniem Paul jadący Bulawayo Road, ujrzał zstępujące z nieba światło. Gdy zbliżyło się do niego uświadomił sobie, że to obiekt w kształcie dysku, który wylądował na pobliskim polu. Gdy mężczyzna to zauważył, zatrzymał się, otwarły się drzwi UFO, z którego wyłoniły się dwie postaci w ciemnych kombinezonach, które wspięły się na kopułę obiektu. Gdy świadek obserwował zajście, nadjechał drugi samochód, jednak niecodzienni pasażerowie zniechęceni tym widokiem szybko wrócili do obiektu…
Jakkolwiek by nie było, tworzenie teorii odnoszących się do bohaterów bliskich spotkań jest z gruntu bezsensowne, niezależnie od tego czy przedstawia się ich jako mistrzów mimikry, czy ukrytych panów planety. Może spotkania te sprzyjają jedynie powstawaniu nowych wierzeń. Warto zauważyć także, że w Ruwa rozegrała się jedna z ostatnich wielkich opowieści, do jakich przyzwyczaiły nas lata 70-te i 80-te. Czasem aż chciałoby się powtórzyć za klasykiem: „Gdzie się podziały tamte… przypadki”.
INFRA
Autor: Piotr Cielebiaś
Rysunek w nagłówku: Rysunek dziecka – świadka obserwacji z Ruwa, za: futurescience.org